Jak Akowcy bronili Wawelu?

W styczniu 2007 r. ukazał się w GAZECIE Kraków polemiczny artykuł redaktora Ireneusza Dańko, będący wywiadem z Tadeuszem Siudutem, pod tytułem "Jak akowcy bronili Wawelu?", który dalej cytuję z powodu, jaki wyjaśnię w moim liście do redaktora J.D.

Ireneusz Dańko                                                                                                                                                                                                                                                                              2007-01-18

Podawaliśmy się za milicję. Nasze biało-czerwone opaski odwróciliśmy tylko na lewą stronę, żeby Rosjanie nie zobaczyli pieczątek "AK Żelbet" - mówi Tadeusz Siudut, żołnież krakowskiej Armii Krajowej, który w pierwszych tygodniach po ucieczce Niemców bronił Wawelu przed "wyzwolicielami" i szabrownikami.

Niemiecka załoga opuściła Wzgórze Wawelskie 18 stycznia 1945 r. dzień po ucieczce generalnego gubernatora Hansa Franka. Z początku zamek chroniło zalednie kilku strażaków, którzy przybyli ugasić niewielki pożar centrali telefonicznej. Zjawili się na wezwanie przedwojennego dyrektora muzeum Adolfa Szyszko-Bohusza. Pod koniec dnia dołączyli do nich kolejni strażacy ochotnicy, w większości żołnierze krakowskiego zgrupowania AK "Żelbet". To oni wywiesili biało-czerwoną flagę na Baszcie Sandomierskiej i uruchomili dzwon Zygmunta.

"Wyszliśmy na wieżę, na samej górze na dwóch kondygnacjach wspinaliśmy się po drabinach. Pomieszczenie dzwonu z dwóch przeciwległych stron było całkowicie otwarte - jedno z widokiem na ul. Podzamcze, Straszewskiego i Kanoniczą, przeciwległe z widokiem na Dębniki. Od ramion belki dzwonu wolno zwisały po trzy liny konopne. Powoli, na zmianę, zaczęliśmy pociągać liny i serce dzwonu coraz mocniej uderzało, ogłaszając swym brzmiącym tonem wolność Wawelu" - pisał po latach strażak Jan Kwieciński. Z wieży Zygmuntowskiej obserwował jeszcze niemieckie oddziały wycofujące się w panice przez most Dębnicki. Następnego dnia rano do strażaków dołączył oddział dywersji "Żelbetu" z dowódcą Janem Kowalkowskim ps. "Halszka". Wśród wartowników byli m. in. dwaj bracia Siudut.

Góralska kołdra Franka

Zamek chroniło w sumie około 30 akowców. Oficjalnie - z obawy przed aresztowaniem przez Armię Czerwoną - pełnili straż jako ochotnicza milicja.

- Na stołach w pokojach Franka znaleźliśmy jeszcze niedojedzony obiad. Widać było, że się spieszył, aby wyjechać - opowiada 83-letni Tadeusz Siudul. Jeden z ostatnich żyjących akowców, którzy pilnowali Wawelu w styczniu 1945 r., miał wówczas 21 lat. Nosił konspiracyjny pseudonim "Olszyna". Jako nastolatek wstąpił do ZWZ-AK. Walczył w kompanii dywersyjnej "Żelbetu". 60 lat temu - 18 stycznia - szedł rano z Łagiewnik do Rakowic odwiedzić matkę. Widział chaotyczną ucieczkę niemieckich urzędników i wojskowych. Auta kompletnie zakorkowały wyjazd z miasta na południe. Ich sznur ciągnął się od ronda Matecznego po Górę Borkowską. Te same ciężarówki, do których wcześniej pakowano ludzi z łapanek. Teraz uwoziły okupantów. Poboczami maszerowały szpalery wystraszonych żołnierzy.Wermachtu. "Mein Gott! Bolscheviken gehen!" - przekazywali sobie z ust do ust uciekinierzy. Koło hali Korony Siudul napotkał niemiecki czołg. Spod maszyny biegły przewody do skrzynek z materiałami wybuchowymi na moście. Akowiec jako jeden z ostatnich zdołał przejść mostem, zanim ten został wysadzony przez Niemców. Od strony Bronowic dochodziły odgłosy strzelaniny. Zaczynał się szaber w niektórych sklepach. Następnego dnia rano Siudul zobaczył pierwszy radziecki patrol. "Kuda Giermaniec?" - rzucił żołnież z pepeszą i pobiegł dalej.

Akowcy pilnowali zamku dzień i noc. Jedzenia i broni nie brakowało. Niemcy zostawili pełne magazyny żywności i luksusowych trunków. W Baszcie Sandomierskiej był prawdziwy arsenał. W kilkudziesięciu skrzyniach leżały wyrzutnie przeciwpancerne, granaty, naboje do karabinów i pistoletów. Budynek, w którym mieszkał Frank, jako pierwszy przeszukali polscy wartownicy. Duże popiersie Hitlera, które stało na postumencie w gabinecie, natychmiast wylądowało potrzaskane na bruku. W sypialni Franka uwagę zwróciły dwie kołdry puchowe z wyhaftowanymi pięknie kwiatami.

- Jedna miała dedykację po niemiecku "dla Generalnego Gubernatora od Goralenvolku" - dodaje Siuduł. Solidna góralska robota. Jeszcze wiele lat po wojnie służyłaq Jankowi Kwiecińskiemu w domu.

Zaproszenie na Wawel

Poniemiecka broń przydała się od pierwszych dni do odstraszenia nieproszonych gości. Wielu Krakowian chciało zobaczyć Wawel zaraz po opuszczeniu go przez Niemców. Część szykała okazji do kradzieży. Nie brakowało radzieckich sałdatów, których kusiła wizja niemieckich przysmaków, alkoholi oraz "królewskich skarbów". Szabrownicy niemal co noc podjeżdżali wozami, aby zapakować niedoszłe trofea. Ustępowali dopiero wtedy gdy wartowicy z AK strzelali z ciężkich karabinów maszynowyxh w powietrze.

- Profesor Szyszko-Bohusz prosił, aby nie strzelać w nocy, bo nie może zasnąć, ale nie dało się inaczej. Mieliśmy rozkaz od "Kordiana", dowódcy "Żelbetu", aby nie wpuszczać na zamek nikogo niższj rangi od generała - tłumaczy nocne kanonady Siuduł.

Radzieckie dowództwo początkowo nie intresowało się Wawelem. Dopiero po kilku tygodniach wzgórze odwiedził generał Koniew. Przyjechał w towarzystwie radzieckich i polskich oficerów LWP. Niewiele oglądał, przeszedł się po dziedzińcu i tyle ich widziano.

Goście nie wiedzieli, że służbę wartowniczą pełnią akowcy. Z czasem jednak NKWD i UB zaczęły sprawdzać, kim są wartownicy na Wawelu. Większość w następnych miesiącach i latach trafiła w ręce bezpieki. Siuduła pierwszy raz aresztowano wczesną wiosną 1945 r. Wówczas już nie pilnował Wawelu, przygotowywał się do matury. Przesiedział trzy tygodnie w piwnicznej celi przu ul.Kapucyńskiej, był podejrzany o przynależność do AK. Nie przyznał się i został zwolniony. W grudniu wstąpił do podziemnego WIN-u. Wpadł ponownie w wyniku prowokacji UB w marcu 1946 r. Skazany na trzy lata więzienia za nielegalne posiadanie broni. Wyszedł dzięki amnestii ogłoszonej po sfałszowanych wyborach 19 stycznia następnego roku. Nie cieszył się jednak długo wolnością. Już kilka miesięcy później wrócił za kraty. Tym razem za rzekomą dezercję z bronią w ręku. Wyrok - kara śmierci - złagodził później Najwyższy Sąd Wojskowy w Warszawie. Wolność odzyskał dopiero na fali odwilży.

Tadeusz Siuduł - W 1948 r., kiedy siedziałem w celi śmierci, dostałem do domu zaproszenie na uroczystość na Wawelu. Generał Franciszek Księżarczyk, szef Związku Uczestników Walki Zbrojnej o Niepodległość i Demokrację (późniejszego ZBOWID-u), informował mnie o przyznaniu orderu Virtuti Militari za atak na niemiecką zbrojownię przy ul. Rakowickiej w grudniu 1944 roku.


Odpowiedź Adama Rajpolda na artykuł redaktora Ireneusza Dańko

W nawiązaniu do ww. artykułu "Jak akowcy bronili Wawelu", 19 stycznia 2007 r.] pragnę Pana poinformować, że zasadnicza część artykułu mija się z prawdą. Dotyczy to faktu zawieszenia flagi na Baszcie Sandomierskiej. Pierwsza flaga biało-czerwona powiewała nad Krakowem 17 stycznia 1945 r. Zawiesił ją, a wcześniej uszył mój ojciec Władysław Rajpold razem z Józefem Hryniowieckim na Baszcie Sandomierskiej na dzień przed wyzwoleniem Krakowa. Całą dokumentację ojciec przekazał w moje ręce. Już raz jako mały chłopiec pamiętam, ile ojciec miał kłopotu kiedy komuniści podszywali się za bohaterów wywieszania pierwszej flagi narodowej. Po wielu latach badań historycy ustalili, że pierwsza flaga biało-czewona zawisła w dniu 17 stycznia1945 r. i wisiała przynajmniej dwa dni, w późniejszym okresie zaginęła. Mój ojciec uszył replikę pierwszej flagi siedemnaście lat po wojnie i przekazał delegacji wojskowej, która odebrała ją z mieszkania przy ul. Orzeszkowej 10/2 i wywiesiła w rocznicę wyzwolenia Krakowa. Od tej pory przechowywana jest ona w zbiorach wawelskich i co roku wywieszana była w rocznicę wyzwolenia Krakowa (...)

z poważaniem

Adam Rajpold


Odpowiedź Eugeniusza Kowala na artykuł redaktora Ireneusza Dańko

Szanowny Panie Ireneuszu!

Miałem zaszczyt zapoznać się z Pana artykułem z dnia 18 stycznia 2007 r. "Jak akowcy bronili Wawelu". Mam do jego treści pewne zastrzeżenia i wobec tego pozwolę sobie opisać przebieg mojego tam pobytu w dniach od 18 do 27 stycznia 1945 r. (...Wycięte przez I. D.) Dnia 16 stycznia 1945 r. pojechałem do Krakowa, jak się okazało ostatnim pociągiem towarowym, gdzie się zatrzymałem u swoich znajomych na ul. Mikołajskiej. Gdy 17 znalazłem się na ulicach Krakowa, widać już było wśród Niemców wyraźne, nerwowe podniecenie i przygotowanie do opuszczenia Krakowa. Rano następnego dnia pojawiły się pierwsze jednostki rosyjskie witane serdecznie kwiatami przez mieszkańców Krakowa. Niemców już prawie nie było. Ostatnie ich oddziały przekraczały Wisłę. Koło południa udałem się na Wawel, by zobaczyć, jak tam wygląda sytuacja. Okazało się, że takich ludzi byłó więcej, ale niestety wielu z nich głównie na szaber. Na szczęście najczęściej odwiedzali koszary, skąd wracali wyładowani kocami i pościelą. Do sal zamkowych nie mogli się dostać, gdyż jak się później okazało, przeważnie były pozamykane. Gdzieś tam na dziedzińcu nawiązałem kontakt z młodymi osobami, którym podobnie jak i mnie nie podobała się ta sytuacja, w której obawialiśmy się kradzieży wawelskich zabytków. W rozmowie doszliśmy do wniosku, że trzeba uniemożliwić niekontrolowane wejście na teren Wawelu przez zamknięcie i zabezpieczenie bram i patrolowanie terenu w dzień i w nocy. Uważaliśmy, że konieczne będzie otrzymanie od Komendznta Miasta zezwolenia na pilnowanie terenu Wawelu i posiadanie broni.

Porozumienie w tej sprawie zaakceptowało zaledwie pięć osób. Byli to: A. Solska-Karowa, Krystyna Kierzek, M. Hudorek, Jerzy Wolny, Eugeniusz Kowal "Brzechwa". Dojścia do Komendanta Miasta i zdobycia potrzebnych zezwoleń podjęła się Solska za pośrednictwem Szyszko-Bohusza, dyrektora muzeum, którego znała. Z zadania wywiązała się bardzo dobrze, gdyż wróciła z zezwoleniem na pilnowanie Wawelu i posiadanie broni. Z tą nie było problemu, bo znaleźliśmy na miejscu karabiny i odpowiednią ilość magazynków oraz amunicji. Ja poza tym miałem własny pistolet kal. 9. W międzyczasie zabezpieczyliśmy drutami kolczastymi bramy wjazdowe na teren Wawelu, pozostawiając jedynie jedną bramkę dla pieszych od strony ulicy Grodzkiej, kontrolowanej w dzień, począwszy od następnego dnia i zamykaną na noc. Cały teren był w nocy patrowany, a w dzień kontrolowane było wejście przez bramkę oraz wejście do wnętrz zamkowych, do których nikogo nie wpuszczaliśmy (...Wycięto przez J.D. - Ponieważ nie zachował mi się oryginał tego postaram się odtworzyć jego fragmenty zachowane w pamięci -) "Pewnej nocy patrolując teren zauważyłem migocące światła w oknach budynku koszarowego. Wystarczył jeden oddany strzał w te okna, a zgaszone światła i tupot nóg uciekających szabrowników wystarczył za wszystko. Było zbyt daleko do wejścia do koszar oraz bramy, bym mógł ustalić drogę ich przejścia przez mury. Niestety żadnego śladu nie zostawili. Któregoś dnia przyszedł na teren Wawelu rosyjski generał, prosząc uprzejmie o możliwość zwiedzenia jego pomieszczeń. Ponieważ byłem wolny, zabrałem jedną z pań znającą trochę język rosyjski i uczyniliśmy zadość jego prośbie. Zwiedzaliśmy otwarte pokoje. Generał koniecznie chciał coś zabrać ze sobą na pamiątkę. niestety były to wszystko eksponaty i pamiątki narodowe. Gdy odmawialiśmy kolenym prośbom, generał nie upierał się i wyrażał pełne zrozumienie. W końcu ku jego zadowoleniu pozwoliliśmy mu zabrać na pomiątkę, w którymś z biur, kilka arkuszy papieru kancelaryjnego z niemieckim tytułowym nadrukiem. Bardzo nam dziękował. Pod koniec naszego pobytu na Wawelu, w czasie mojego dyżuru nocnego, wmaszerował na dziedziniec mały oddział żołnieży rosyjskich - chyba pluton -, trójkami, pod dowództwem podoficera. Gdy zdejmując karabin z ramienia zatrzymałem ich oświadczając, że będę strzelał jeśli się nie zatrzymają, rozpoczęły się pertaktacje, czy naprawdę będę strzelał, czy nie. W końcu doszliśmy do porozumienia. Skądś do nich dotarło, że jest tutaj alkohol i przyszli by sobie trochę go zabrać. Ponieważ byli grzeczni i nie podskakiwali, poprosiłem kolegę by przyniósł skrzynkę wina i im dał. Szczęśliwi, dziękując odeszli. wypuściliśmy ich naszą bramką. Do dziś nie wiem jak się na teren Wawelu dostali. Muszę nadmienić, że poza winem, żadnego innego alkoholu nie znaleźliśmy. Do jedzenia były tylko konserwy. W czasie naszego całego pobytu na Wawelu, nikt z żadnych władz nas nie niepokoił. Również Szyszko-Bochusz, który wiedział o naszym pobycie na Wawelu, w tym czasie się nie pojawił." Nadmieniam już tutaj, że już tej pierwszej nocy z 18 na 19 stycznia byliśmy na Wawelu sami, poza prawie niewidocznymi mieszkańcami plebanii. Ani piewszej nocy naszego pobytu na Wawelu, ani w następnych nie było poza nami na Wawelu nikogo. Nie zauważyliśmy również żadnych strażaków ani innych osób pełniących jakieś funkcje. Jedynym śladem czyjejś obecności przed nami była częściowo opadła polska flaga zawieszona na wieży zamkowej oraz druty kolczaste leżące obok bramy wjazdowej od strony ul. Karmelickiej. Z rana 19 stycznia ponownie i trwale zawiesiliśmy flagę na maszcie wieży. Znaleźliśmy tam zdjętą flagę hitlerowską, z której nasze panie przygotowały nam biało-czerwone opaski, które nosiliśmy do końca pobytu na Wawelu. Poprawiliśmy jeszcze założone poprzedniego dnia zabezpieczenia bram drutem kolczastym. (... Wycięte przez J.D.) Przez dziesięć dni pełniliśmy narzucone przez samych siebie obowiązki obrony Wawelu. Zdaliśmy je utworzonej w międzyczasie milicji. Już drugiego dnia pobytu na Wawelu każde z nas wpisało jakąś sentencję na znalezionym gdzieś niemieckim wydawnictwie "Die Burg" i po podpisaniu się przez wszystkich otrzymało na pamiątkę jeden egzemplarz. Mnie przypadł egzemplarz z wpisem pani Solskiej (... Wycięto przez J.D.) Po zakończeniu naszej akcji i rozejściu się spotkałem się jedynie z Krysią Kierzak w Gliwicach, gdzie rozpoczęliśmy studia na Politechnice Śląskiej. Wnet jednak wyjechałem z Gliwic w okolice Wrocławia i straciłem z nią kontakt. Nie nawiązałem go również z pozostałymi uczestnikami naszej akcji (... Wycięte przez J.D.) - Relacja z - przebiegu wydarzeń w dniach od\ 18 do 27 stycznia 1945 r. oraz Pańskiego artykułu, to różnią się one zasadniczo. Nie wiem, skąd Pan czerpał wiadomości opisane przez Pana, ale one, co jest najdziwniejsze nie odpowiadają prawdzie. Sądzę, że korzystał Pan z relacji Jana Kwiecińskiego z 31.03.1996 r. w której też znajdują się przekłamania. Z tytułu naszej bytności na Wawelu, nigdy ja ani Krysia nie mieliśmy żadnych przykrości. Niestety nic nie wiem o pozostałych kolegach i pani Solskiej.

mgr Eugeniusz Kowal

Od autora

Swój tekst oparłem na informacjach wiarygodnych osób, w tym świadków i uczestników tamtych wydarzeń. Nie mam podstaw kwestionować ich prawdomówności. To oczywiste, że wspomnienia historii sprzed 62 lat mogą zawierać nieścisłości. Uwaga ta jednak dotyczy również autorów listów. Niektóre ich zarzuty sprawiają wrażenie, jakby nie przeczytali uważnie artykułu. Nigdzie nie napisałem, kto uszył pierwszą polską flagę na Bramę Sandomierską. Nie mogłem więc kwestionować zasług ojca pana Rajpolda. Co do daty wywieszenia flagi i wejścia polskiej załogi na Wawel, to wszystkie dotychczas znane mi relacje wskazują na 18 stycznia 1945 r. Wcześniejszą datę, tj. 17 stycznia 1945 r., wyklucza niewątpliwy znawca tamtego okresu prof. Andrzej Chwalba. Niemcy - jak podkreśla - opuścili zamek dopiero dzień później. Historyk UJ nie kwestionuje udziału strażaków i żołnierzy AK z "Żelbetu" w ochronie. (Mój dopisek - a może pomyliły im się daty? Jak wynika z wypowiedzi J.D. ja niestety nie byłem dla niego wiarygodny)

Od Eugeniusza Kowala,

Po przeczytaniu - po czterech latach - opublikowanych przez red. Ireneusza Dańko obszernych wypowiedzi, głównie Tadeusza Siuduła i zbagatelizowanie mojego listu pokiereszowanego kikoma istotnymi wycięciami postanowiłem jeszcze raz w mojej witrynie wyrazić opinię o zadziwiająco wydumanej opowieści Tadeusza Siuduła chyba, że jest prawdziwa, ale nie dotyczyła okresu, od 18 stycznia godziny wczesno przed wieczornej, gdy zwiedzający opuszczali teren Wawelu, do 27 stycznia godziny wczesno po południowej, kiedy przekazaliśmy służbę milicji obywatelskiej. Jeszcze raz, zgodnie ze swoim sumieniem oświadczam, że w tym czasie nie spotkaliśmy na terenie zamkowym żadnego strażaka, jak również osoby z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Po kontrolowanym przy bramce wyjściu wszystkich zwiedzających, na terenie zamku była tylko nasza piątka. Tak było przez cały czas, poza przypadkami opisanymi w moim liście.
Pomimo, że sam jestem Krakowianinem i znam mentalność mieszkańców Krakowa, jestem zbulwersowany tendencyjnością przyjęcia przez red. J.D. opowieści Tadeusza Siuduła, przynajmniej w części dotyczącej rzekomego pobytu na Wawelu dużego oddziału "Żelbetu" w nieokreślonym ściśle okresie czasu, jako oczywistą prawdę, pomijając - przypuszczam jako kłamstwo - treść mego listu, nie starając się nawet w jakikolwiek sposób skonfrontować tego ze mną, a ocenić mnie jako osobę niewiarygodną na dowód wycinając istotne, a może niewygodne jego fragmenty. Może red. J.D. chodziło o podniesienie w oczach czytelników, zasług "Żelbetu", podczas gdy nikt z naszej piątki nawet nie pochwalił się swoimi osiągnięciami w działalności podziemnej, bo naszym, zadanym sobie celem było tylko chronienie Wawelu i jego zasobów muzealnych i pamiątek narodowych. Ja także byłem akowcem i miałbym się czym pochwalić.
Dziwi mnie przyjęcie w całości oceny prof. Andrzeja Chwalby. O ile ma rację co do daty wywieszenia flagi na wieży zamkowej, o tyle jestem zdziwiony przyjęciem za pewnik "udział strażaków i żołnieży AK z "Żelbetu" w obronie". Prawdopodobnie jego ocena opierała się na podobnych opowieściach jak Tadeusza Siuduła. Bo on w tym czasie na pewno nie trafił na Wawel.
Jeśli ta moja wypowiedż dotrze do red. J.D. to proszę wybaczyć, ale jestem zbyt rozgoryczony jego potraktowaniem mojego listu, a tym samym i mnie, i z tego wynika.

Powrót do czołowej strony